„Nida, Nida i Ponidzie”

(5-6 VII 2008 r.)

 

Ponidzie, Niecka Nidziańska, dolina Nidy – dla jadącego na północ krakusa to swoista czarna dziura na trasie pomiędzy Krakowem, a kielecką metropolią. Można jej nawet nie zauważyć mknąc drogą szybkiego ruchu.  Krajobraz się nie narzuca, domów tu mało, lasów nie za wiele, zdaje się , że i z pracą krucho.

Dla wtajemniczonych lub mniej pośpiesznych jest to jednak cudowna kraina łagodności położona o rzut  moherowym beretem od niekończącej się, nerwowej, zabieganej krakowsko-wielicko-gdowsko-bocheńsko-limanowskiej Megapolis. Wymarzone miejsce na niespieszną wędrówkę, wśród bezkresnych pól ciągnących się aż po pagórki na północnym wschodzie, z pewną przesadą nazywane „Górami” Świętokrzyskimi. Wędrówkę pieszą, rowerową, konną, a najlepiej – kajakową.

My byliśmy wtajemniczeni. Internet nie po raz pierwszy okazał się skarbnicą wszelkiej mądrości. W zasadzie wszystko się potwierdziło.  Nawet rutynowe, banalne wzmianki o przyjaznym nastawieniu tutejszej ludności do turystów znalazły potwierdzenie. A to samotny, starszy gospodarz w Żernikach, u którego zostawiliśmy auto, targuje się na pożegnanie o wysokość postojowego – Leszek chce mu dać 20 zł, a  on się upiera , że to za dużo i domaga się dziesięciu złotych. To znów przygodnie spotkany nad rzeką młody człowiek, jak sam się określił „emigrant zarobkowy” z Jędrzejowa do Skarżyska Kamiennej, odwozi  nam Lecha do Żernik, 25 km w jedną stronę , za co życzy sobie skromne „cołaska” na piwo.  Przy dzisiejszych cenach paliwa!

Ta kraina, ojczyzna Wojtka Bellona,  ma zapewne  jakąś dumną przeszłość historyczną, zamki na gór szczycie (Chęciny) i tuż nad wodą (Sobków), urozmaiconą geologię (wapień, kreda, gips, jaskinie koło Pińczowa).

Ale  my nie mieliśmy czasu, ani ochoty na dogłębne studia krajoznawcze. Daliśmy się po prostu ponieść chłodnym, czystym wodom Nidy, płynącym wartko nad piaszczystym dnem. Wystartowaliśmy przy traktorowym brodzie w Żernikach, jeszcze na Białej Nidzie, łączącej się wkrótce z Czarną i płynęliśmy tak sobie niespiesznie, pokonując w dwa dni zaledwie 26 kilometrów.  Sił by nam starczyło jeszcze na co najmniej 13 km (tyle akurat zabrakło do Pińczowa). Ale ze względów logistycznych (powrót do auta w Żernikach) wcześniej zakończyliśmy spływ.

Nim do tego doszło był po drodze biwak pod gwiazdami, w lesie sosnowym za Mokrskiem Dolnym, na wysokim lewym brzegu rzeki. Przelotna burza, wieczorne słońce, tortilla z patelni,  risotto z kociołka, półsłodkie wino bułgarskie „Warna”, enerdżajzer. Jelenie, albo sarny przeprawiające się o zmierzchu przez płytką rzekę. Mrówki, spadające szyszki. Rytualna kąpiel „na holaka”, ostatnie SMS-y, kilka stroniczek Stasiuka przed zaśnięciem. Czasem trzeba sobie radzić bez radia i Wszechmocnej Wszechwiedzącej Wszechświatowej Sieci. Byle do rana.

Nazajutrz budzę się wyspany w wysokim słońcu, trochę ociężały, z brzuchem pełnym wykwintnego jedzenia, przedniego bułgarskiego wina za 8 zł butelka, piwa i „redbulla”.  Jest dziewiąta, wygrzebuję się ze śpiwora , ściągam zapobiegliwie ubrane na noc polary, wełniane skarpety. Krzątamy się długo, koledzy urządzają kolejną ucztę wygłodzonych Papuasów.  Gdzie oni zmieszczą te naręcza kiełbasy toruńskiej , te góry bułek pszennych? Chcąc nie chcąc przyłączam się do plemienia i żrę ze smakiem , toruńska jest naprawdę królową kiełbas ogniskowych! Przegryzam to wszystko czekoladą, słoniną peklowaną  i suchą kiełbasą francuską ,  kupioną w Geancie  w Nowej Hucie.  Jest twarda, ale poddaje się moim ostrym zębom, częściowo  naturalnym, częściowo sztucznym.

Wreszcie ruszamy, prosto ku słońcu stojącemu w zenicie , wszak Nida to jedna z nielicznych polskich rzek płynących na południe.  Początkowo ja i Darek szarpiemy nerwowo naszym „heliosem” z „Gumotexu”, kręcimy się w kółko,  chce mi się płakać, ale w końcu udaje nam się zgrać wiosłowanie, łapiemy rytm, kajak staje się nam powolny, niemal „jak trup w rękach tego, który go obmywa”. Czasem tylko wierzgnie dziobem nie w tę stronę co trzeba, zwłaszcza gdy wiatr mocniej zawieje, a sternik przyśnie.

Wypływamy z rozległego lasu sosnowego, wkrótce rzeka rozlewa się szeroko przed stopniem wodnym. Lekki wiatr marszczy zielone i błękitne wody, orzeźwia mą duszę, nie czujemy palącego słońca (choć jego promienie bez rozgłosu robią swoje, pod koniec spływu wyglądamy więc jak golonki z rusztu). Nieba jest tu więcej niż u nas w górach, na tym niebie pasą się spokojnie baranki cumulusów, nie ma śladu po wczorajszych burzowych chmurach. Rodzina traczy nurgęsi (coś jakby rudogłowa  kaczka, ale z ostrym, wąskim dziobem i czubkiem na głowie) niezbyt nas się lęka, w końcu tatuś odlatuje po imponującym rozbiegu, a mamusia z młodymi , nie umiejącymi widać latać - odbiega po prostu po wodzie w siną dal, pędząc jak ścigacz.

Dopływamy do pierwszej sztucznej przeszkody na szlaku, oddajmy głos Wujowi z Włocławka (http://www.wuja.republika.pl/nida.html), z którego nieocenionego opisu trasy korzystaliśmy w czasie spływu: Rębów - Stara Wieś, jaz hydroelektrowni pod mostem, wysokość piętrzenia około 1,5 m. Przenoska lewym brzegiem 50 m. W pobliżu Rębowa pole bitwy pod Kliszowem z 1702 r., ostatniej większej bitwy, w której wzięła udział husaria”. Nic dodać, nic ująć, wszystko się zgadza, łącznie z tą husarią.

Potem były kolejne progi, mosty drogowe i kolejowe, do brzegów przybliżyły się domy. I gdy już się nam zdawało, że najlepsze mamy za sobą, że to koniec Przygody, nagle zaskoczył nas przyprawiający o zawrót głowy zawój rzeki. Rzeka zaczęła meandrować jak szalona, znów było „dziko”, znów było pięknie, kameralnie, niezobowiązująco, nurt się zwęził,  głębokość zwiększyła, zniknęły domy, mosty, progi wodne. Przybiliśmy do zaskakującej  plaży z drobniutkiego, suchego piasku, czystego, parzącego w stopy,  przypomniały mi się wczasy w Bułgarii.

A zatem kolejne ognisko, kolejna toruńska, potem kąpiele w rzece, budzącej tutaj respekt – wychodząca z zakrętu bystra woda wyrzuca stawiającego bezskuteczny opór pływaka na rozległą, podejrzaną głębię. Bezsprzeczna atrakcja, bo jak podaje Wujo, na Nidzie  „rzadko kiedy można znaleźć miejsca głębsze niż metr”.

Na plażę, początkowo bezludną, przyszli jacyś młodzi ludzie z Jędrzejowa. Zapadła decyzja, że poprosimy ich o pomoc w dotarciu do auta pozostawionego w Żernikach.

Tak zatem zakończyła się nasza wyprawa, na około 71 kilometrze od ujścia rzeki, poniżej mostu kolejowego w Motkowicach, koło grodziska Stawy. Dwa kilometry dalej czekało na nas słynne 50-metrowe kamieniste bystrze, zmierzymy się z nim innym razem.

W wyprawie udział wzięli członkowie klubu rowerowego DKR : Leszek Pieniążek, Dariusz Ociepka, Bartłomiej Sułkowski. Sprzęt – kajak składany „tajmień” produkcji radzieckiej, kajak gumowy „helios” produkcji czeskiej.

 

BS