Kajakiem ku Tatrom. Spływ  Czarną Orawą

 

To zdjęcie lotnicze wykonane przez mego Wuja, Zbigniewa Sułkowskiego, w czasie akcji szczepienia lisów, przedstawiające meandry Czarnej Orawy u jej ujścia do Jeziora Orawskiego, zainspirowało mnie ostatecznie do dokonania spływu tą rzeką położoną niespełna dwie godziny jazdy od Limanowej. Wraz z kolegą Leszkiem Pieniążkiem spłynęliśmy od Jabłonki do Jeziora Orawskiego, wielkiego zbiornika zaporowego po ostatnich korektach granicy należącego w całości do Słowacji.

Płynęliśmy na radzieckim kajaku tajmień, zdaje się desantowego przeznaczenia. Jest to gumowany od spodu brezent nakładany na misterną konstrukcję z aluminiowych rurek, składającą się chyba z tylu części, co prom kosmiczny.  Jednym słowem tajmień to połączenie eskimoskiej myśli technicznej z solidnym radzieckim designem przemysłowym (gniotsja nie łamiotsja). Montaż tego cuda techniki trwa blisko godzinę, ale jakaż to satysfakcja , gdy położone na wodzie unosi się ono, a co więcej potrafi unieść na spotkanie przygody dwóch dobrze odżywionych wioślarzy wraz z bagażem.

Niestety, to co z orlej perspektywy służb weterynaryjnych R.P. wygląda na cudowną wstęgę błękitnej wody wijącej się wśród pasków pól uprawnych, pastwisk i torfowisk, przy bardziej przyziemnym  wejrzeniu okazuje się ściekiem pełnym odpadów komunalnych, ohydnej piany  i burych  glonów bujnie pleniących się w „użyźnionej” wodzie.  Stan czystości wody to zapewne wynik skupionych wysiłków wszystkich mieszkańców polskiej Orawy, choć wędkarz spotkany nad jeziorem obwiniał o to miejscową masarnię. Jaka by nie była prawda, z planowanych kąpieli musieliśmy zrezygnować, a ilekroć trzeba było wejść do wody (z uwagi na jej niski stan było to co jakiś czas nieuniknione), robiliśmy to z nieskrywanym obrzydzeniem. Komentarze wówczas przez nas wygłaszane nie nadają się do czytania przy jedzeniu niedzielnego rosołu, dlatego ich tu nie przytaczam.

Nawet jeśli Czarna Orawa jest obecnie ściekiem, to jest to ściek bardzo malowniczy i kiedyś, gdy  za przyczyną wzrastającej świadomości ekologicznej ludności oraz funduszy z Unii Europejskiej woda zostanie oczyszczona, będzie to godny polecenia pomysł na spływ. Czyż nie jest bowiem cudownie płynąć brezentowym kajakiem w kierunku odwrotnym od „normalnego” (to znaczy nie jak Bóg przykazał polskim kajakarzom od Tatr do Bałtyku, tylko na południe, w stronę Morza Czarnego),  podziwiając pobliską Babią Górę  i Tatry, ukazujące się, z uwagi na meandrowanie rzeki to z przodu, to z tyłu. Brzegi mają zwykle charakter urwistych skarp, podziurawionych często norkami gniazdujących tu jaskółek brzegówek. Z innych okazów awifauny widzieliśmy czaple siwe, bociany białe (w dużej ilości), kaczki krzyżówki, myszołowy, pustułki, mewy, pliszki – słowem ptactwo typowe dla śródlądowych wód i pól

Kilka razy widzieliśmy wyskakujące z wody rybki i napotykaliśmy wędkarzy (tym częściej, im bliżej było jeziora) - aż dziw, że w takim szambie coś żyje. Zdechła żaba unoszącą się na wodzie najwyraźniej miała już dość … Tereny wzdłuż obu brzegów są jak na karpackie warunki rzadko zabudowane, rozciągają się tu pola uprawne podzielone na wąskie, długie działki typowe dla polskiej Orawy i rozległe pastwiska, a nurt wody przecinają niekiedy druty elektrycznych pastuchów. Przy samej granicy ukazują się świerki i sosny porastające torfowiska.

Jak już wspomniałem, granica między Polską a Słowacją, niegdyś przecinająca górną część zbiornika orawskiego, została skorygowana tak, by Słowacy mieli całe jezioro dla siebie. Rzeczywistość w terenie jest nieco inna niż na mapie 1 : 50 000, sugerującej, że przekraczając granicę na mniej więcej trzydziestym kilometrze rzeki (licząc od jej źródeł) wpłynąć powinniśmy na szerokie wody jeziora. Przy małym stanie wody płynie się bowiem nadal rzeką, z tym, że woda w niej nieco szersza i stojącą. Tereny po obu stronach są okresowo zalewane wodami zbiornika. Dopiero przy ujściu granicznego potoku Chyżnik robi się szeroko (choć nadal nie nazwałbym tego „orawskim morzem”) i zaczyna się prawdziwa „jeziorna” woda, z małymi falami i pojawiającym się nagle przeciwnym wiatrem utrudniającym nieco wiosłowanie. Tutaj właśnie, na okresowo zalewanej plaży z widokiem na pasmo Magury Orawskiej, zakończyliśmy spływ. Najwyższa już była na to pora, bo godzina późna, a ponadto w dnie kajaku pojawiła się dziura z powodu przetarcia gumowanego brezentu na kamieniach i zaczęliśmy szybko nabierać wodę.  

Za wskazaniem napotkanego wędkarza ponieśliśmy kajak kilkaset metrów do najbliższej drogi bitej prowadzącej do Chyżnego. Widok dwóch dżentelmenów, dźwigających na barach długi brezentowy kajak przez kwieciste łąki, z zaśnieżonymi jeszcze Tatrami Zachodnimi w tle, musiał być cokolwiek surrealistyczny. Przejeżdżająca kilkakrotnie w pobliżu straż graniczna nie takie rzeczy jednak widziała, więc nie wykazywała większego zainteresowania naszymi skromnymi osobami. Przeciwnie, to Leszek musiał zatrzymać samochód straży, by poprosić o podwiezienie do Jabłonki, gdzie zostawiliśmy auto. Funkcjonariusz z uwagi na obowiązujące go  przepisy odmówił jednak wzięcia autostopowicza do pojazdu służbowego. Co prawda po namyśle znalazł zgodne z prawem rozwiązanie, proponując Leszkowi  regulaminowe zatrzymanie do wyjaśnienia, pan doktor jednak na to nie przystał.  Podwiózł go tedy do Jabłonki jakiś miejscowy młodzieniec, krążący autem po orawskich gospodach w poszukiwaniu niedzielnej rozrywki.

Spływ uczciliśmy w drodze powrotnej w zajeździe „Siwy Dym” w Rabce, gdzie zaordynowaliśmy dwie kwaśnice z żeberkiem i małego pilznera. Zanim jednak przystąpiliśmy do posiłku, poszliśmy do łazienki, gdzie znacznie dłużej niż zwykle i bardziej dokładnie szorowaliśmy ręce mydłem. Mimo pewnych niedogodności wycieczkę uważam za udaną i pouczającą, a żadne dolegliwości skórne, którymi straszy zwykle sanepid, nie wystąpiły, jak zresztą przewidywałem, nauczony doświadczeniem zdobytym w czasie wielu spływów i kąpieli w naszych przepięknych karpackich rzekach słynących z pozaklasowej czystości wody.

BS