Wstałem w niedzielny ranek z mocnym postanowieniem wyruszenia w góry. Liczyłem na towarzystwo jeszcze kilku osób, lecz jak to często bywa — zawiodłem się. Nic to. Pojechałem sam. Wyruszyłem opóźniony, bo czekałem na moich niedoszłych towarzyszy. Pogoda, jak na tutejsze warunki, była niezła: przelotne chmury, silny wiatr i od czasu do czasu słonce. Na miejsce dojechałem drogami wiodącymi przez pasmo o nazwie Ohill Hills. Droga malownicza wiodąca przez typowe szkockie krajobrazy — łąki ogrodzone kamiennymi murkami, stada pasących się owiec...

Wraz ze zbliżaniem się do Crieff otwierały się widoki na wyższe partie gór, z Ben Lomond górującym nad innymi. Cel mojej wycieczki — Ben Chonzie — krył się w białych obłokach...

W południe dotarłem do parkingu nad brzegiem zapory. Stąd wyruszyłem w kierunku północnym wprost ku grani wiodącej na szczyt. Z początku droga wiodła wyraźną ścieżką, która jednak wspinając się ku przełęczy zamieniła się w wąską perć, a w końcu całkowicie znikła i pozostało mi wędrować z mapą wprost na przełęcz. Szedłem stromym podciętym skałkami trawnikiem. Na przełęczy rozlegle i podmokle torfowiska. Stąd — granią na szczyt...

Na grani wiatr nasilał się z każdą chwilą i marsz stawał się bardzo uciążliwy. Kiedy doszedłem na szczyt, była już prawdziwa wichura. Gęste chmury praktycznie nie pozwalały widzieć dalej niż następny krok i cóż tu dużo gadać, bez busoli zabłądziłem. Szczyt był połogi trawiasty ze wszystkich stron jednakowy. Zacząłem schodzić w niewłaściwą stronę. Zorientowałem się po około 1/2 h, że idę nie tam, gdzie trzeba (nie dotarłem do charakterystycznego torfowiska). Zawróciłem, wszedłem znów na szczyt i poszedłem inną granią. Niestety dzień był za krótki i zorientowałem się w pewnym momencie, że już nie zdążę zejść. Wystraszyłem się, że po ciemku spadnę z jakiejś skały i postanowiłem przenocować. Bałem się hipotermii, ale ubrałem na siebie wszystko, co miałem. Postanowiłem pić co 2 h po łyku herbaty z termosu i robić małą rozgrzewkę. Noc, choć posępna, była bardzo piękna. Wiatr huczał nad moją głową z ogromną siłą...

Po północy zorientowałem się, że nie jest źle — nie miałem dreszczy, a nawet można powiedzieć, że było mi jeszcze całkiem ciepło. Trochę drzemiąc, trochę czuwając dotrwałem do rana. Pogoda wprawdzie nie poprawiła się, ale już z o wiele lepszym humorem odnalazłem dalszą drogę i wróciłem do auta...

PM