Wycieczka na Pilsko (26.01.2007 r.)

 

Trasa: Przeł. Glinne - Pilsko (1557 m) - Hala Miziowa (schronisko) - Przeł. Glinne Uczestnicy: Bogusław Bubula, Piotr Machay, Dariusz Ociepka, Bartłomiej Sułkowski

 

Jest już świecką tradycją DKR-u, że otwieramy sezon zimowy na Pilsku. Góra ta, z racji swej pokaźnej wysokości (wierzchołek sięga 1557 m) zapewnia zwykle dobre warunki śniegowe na początku zimy, jest przy tym stosunkowo łatwo dostępną szlakiem granicznym od przełęczy Glinne.

Znamienny dla tego sezonu narciarskiego jest jego późny początek, spowodowany oczywiście niesprzyjającymi warunkami meteorologicznymi – dla naszego klubu zaczął się on równo dwa miesiące później niż poprzedni (26.11.2005 r.).

Po emocjonującym dojeździe zaśnieżonymi drogami Beskidu Makowskiego wystartowaliśmy na Przeł. Glinne ok. 9.20.

Warunki śniegowe były tym razem zdecydowanie lepsze, zwłaszcza jeśli chodzi o właściwości „jezdne” śniegu (świeży puch, kilka stopni mrozu), aczkolwiek pokrywa śniegu nie była zbyt duża i „uleżana”, więc na stromszych odcinkach w dolnej części szlaku budziły naszą obawę słabo przysypane kamienie i pniaki (zaplanowany był bowiem powrót „częściowo po śladzie”).

Pogoda dopisała, do kopuły szczytowej towarzyszyło nam słońce, nie było wiatru.

Z podejścia podziwialiśmy Babią Górę i chwilowo Tatry.

Na podejściu dogonił nas Paweł, turysta z Katowic, na nartach typu ski-tur. Na szlaku nie ma jednak animozji między zwolennikami wolnej pięty, a braćmi uznającymi skitury, tak więc w zgodzie podążyliśmy razem aż do schroniska na Miziowej, dzieląc się po drodze jadłem i napojem rozweselającym.

Posileni piwem i końskim kabanosem pokonaliśmy tedy ostatni stromy próg
w charakterystycznym kociołku przy górnej granicy lasu. Szczerze mówiąc, tym razem, przy słonecznej pogodzie, nie wydał mi się ten próg specjalnie imponujący, zwłaszcza , że można go dogodnie obejść z dowolnej strony.

Niczym drużyna Aluminiowej Beczułki łagodnie podchodziliśmy przez baśniową krainę przykrytych białymi czapami świerków i oszadziałych jarzębin, góry zaczynały coraz bardziej kurzyć. Wreszcie ponad górną granicą lasu na trwałe weszliśmy w chmurę, zaczęło porządnie wiać, zamiast puchu mieliśmy teraz przewiany śnieg, „jak na Babiej Górze”. Opatuliliśmy się więc w szaliki, gogle i co tam kto miał.

Łagodnymi zboczami kopuły szczytowej doszliśmy ok. 13.20 (w 4 godz.) na słowacki, główny wierzchołek Pilska (1557 m). Było to wyrównanie oficjalnego klubowego rekordu wysokości (w poprzednim sezonie byłem z Lechem P. na tzw. „polskim wierzchołku”, o 22 m niższym)*.

Na wierzchołku skonstatowaliśmy obecność słowackiego krzyża papieskiego, a ponieważ wiało, podążyliśmy na N ku Hali Miziowej. Nasz klubowy „pies myśliwski” BB okazał się znowu nieoceniony, bo teren był początkowo mylny we mgle (rozległa, łagodnie opadająca na północ wierzchowina). Pod „polskim wierzchołkiem” trafiliśmy na górną stację czynnego już wyciągu. O ile w czasie podejścia i na samym szczycie radowaliśmy się nordycką samotnością, to przy zjeździe do schroniska mieliśmy diametralnie odmienny, alpejski raczej klimat – rozliczne tutejsze trasy narciarskie roiły się od narciarskiej
i snowboardowej młodzieży. Cóż, każdy chce używać zimy, a ferie się kończą …

Samo pojęcie „zjazdu” należy w naszym przypadku  traktować z dużą dozą ostrożności. Było to raczej heroiczne zmaganie się z nieubłaganymi prawami fizyki. Gdy teren robił się coraz bardziej pochyły, zdarzały się nam rozliczne mniej lub bardziej kontrolowane upadki**. Największe stromizny pokonywaliśmy w „potężne zakosy”. Oczywiście objechaliśmy zanadto jak na nasz gust wyślizgane trasy zjazdowe, zjeżdżając po świeżym śniegu na zachód od nich.

Nieco po 15.00 zaczęliśmy stopniowo (każdy ratował się na zjeździe jak umiał, we własnym tempie) wchodzić do restauracji w schronisku, gdzie  spożyliśmy kolejny obfity posiłek. Czego tam nie było – żurek, boczek konserwowany w soli (twardy jak podeszwa), piwo żywieckie, łącka śliwowica. Pokrzepieni, ok. 15.45. ruszyliśmy ku przełęczy Glinne szlakiem czerwonym początkowo trawersującym północne zbocza Pilska. Już po zmierzchu dotarliśmy do naszego śladu na grzbiecie granicznym. Zaczął się najtrudniejszy odcinek zjazdu, stromymi holwegami, w których świeży śnieg maskował gdzieniegdzie kamienie i pniaki. Odcinek ten pokonaliśmy już w czołówkach, każdy jak umiał, na nartach (objazdem w las), na butach, na czworakach (niżej podpisany). Zebraliśmy się do kupy w miejscu, gdzie spadek złagodniał i raźno poszusowaliśmy ku przełęczy.

Do parkingu dotarliśmy po 18.00, a więc cała wycieczka trwała około 8 godzin. Przebraliśmy się w suche ubrania i udali do korbielowskiego zajazdu „Pod Smrekiem”, czy jakoś tak, urządzonego w stylu neogóralskim. Spożyliśmy tu podczas pożegnalnej kolacji gulasz z jelenia, poprawny, ale wielkość porcji nas nie zadowoliła. Żałowaliśmy potem, że nie zamówiliśmy  na czterech połówki jelenia.

Głodni ruszyliśmy chcąc nie chcąc w drogę powrotną do domu, popijając piwo i gawędząc niezobowiązująco, by nam kierowca nie usnął.

 

BS

 

* Mówiąc żartobliwie o rekordzie wysokości mam na myśli oficjalną działalność naszego nieformalnego klubu DKR po jego założeniu w 2004 r. Wcześniej członkowie DKR osiągnęli indywidualnie znacznie wyższe poziomy w Tatrach Zachodnich (P. Machay i towarzyszka na Ornaku ok. 1700 m n.p.m.).

** Z kronikarskiej uczciwości muszę odnotować, nikogo palcem nie wskazując, że niektórzy asekuranci nader zręcznie unikali upadków.